Witam na stronie gabinetu "Na Cztery Kopyta"

Mróz, mróz i szkolenie.

Mróz! Dziś rano termometr za oknem mego domu pokazał -23 stopnie, a ponoś ma być jeszcze zimniej! Wszystkie zwierzaki pchają się do domu. Kiwi, mój mix sznaucerek wybiega tylko na siku i zaraz szczeka by go wpuścić z powrotem. Wszystkie koty pozajmowały strategiczne ciepłe miejsca i nawet Bruno, wielki psi czarny futrzak wszedł dziś do ciepłego domku. W normalne dni świat za naszymi drzwiami jawi mu się jako przerażające miejsce i zdecydowanie go unika. A tu proszę dziś wszedł jak do siebie. Rzucił tylko spojrzenie Ulfowi (owczarek niemiecki mojej mamy), wyciągniętemu na kanapie i rozłożył się spokojnie w kuchni.

Tylko konie zdają się nie przejmować specjalnie mrozem. W stajni mają nieco powyżej zera, futra grube, jedzenia pod dostatkiem. Wychodzą tylko na jakieś 2-3 godzinki by rozprostować nóżki. Chodź dziś chyba szybko będą wracać do boksów. Tęskno by wsiąść na koński grzbiet ale w takiej temperaturze nawet myśli zamarzają, więc i konie i ja musimy uzbroić się w cierpliwość.

Tymczasem jednak już jutro szykują mi się inne atrakcje. Wyjazd na kurs USG! W zeszłym tygodniu po licznych formalnościach, doszło do mnie nowiutkie, śliczne, kompaktowe usg! Och z jaką radością wyjmowałam je z pudełka, myśląc jak ułatwi mi ono w przyszłości praktykę. Ale jako, że praca z tym urządzeniem do łatwych nie należy już jakiś czas temu zapisałam się na praktyczny kurs badania układu rozrodczego klaczy i inseminacji. Wszak umiejętności swe trzeba podnosić i dokształcać się stale. Nikt chyba jednak nie przewidział, że właśnie na te dni zima zaplanowała pokaz swej potęgi. Trzy dni rektalnego badania koni przy -20 to nie lada wyzwanie. I dla uczestników i dla organizatorów. Mam nadzieję, że chodź konia będzie wszystko jedno.

Jako, że pieniądze zapłacone i czas zarezerwowany to odwrotu nie ma. Tak więc wyruszam jutro o 5 rano do KJ Zbyszko pod Łodzią, z nadzieją, iż nie zamienię się w sopel lodu i wrócę z wieloma praktycznymi umiejętnościami, które potem przydadzą się mym pacjentom.

Mych końskich początków cz.2

Znacie to uczucie kiedy pełni napięcia oczekujecie na wynik rozmowy telefonicznej którą prowadzi ktoś inny? Gdy człowiek kręci się nerwowo nie wiedząc czy może lepiej wyjść czy zostać, by z zasłyszanych strzępów rozmowy próbować się domyśleć jej przebiegu? Tamtego dnia jedenaście lat temu czekałam na wynik jednej z nich. Gdy tata odłożył w końcu słuchawkę popatrzyłam na niego pytająco.

-Jest koń- odparł- Jedziemy pod Łączną, do jakichś Kapkazów czy jakoś tak.- Prawdopodobnie mają tam coś co może nam odpowiadać.

To „Coś” oznaczało mego wymarzonego, wyśnionego, konia, którego bezskutecznie szukaliśmy od kilku tygodni po różnych stajniach. Zaczynałam być już nieco zrezygnowana po ciągłym oglądaniu koni, które dalekie były od opisów jakie zamieszczali właściciele w ogłoszeniach. "Grzeczny pięciolatek" okazywał się być półdzikim ogierem, który kontakt z człowiekiem miał tylko przy karmieniu, " Doświadczona klacz dla młodego jeżdźca" miała tak ziszczone nogi, iż z pewnością nie jedno w życiu przeszła, a "Ujeżdżona klacz sp, siodło, zaprzęg" po bardzo miłym spacerze z lubością zatopiła zęby w moim ciele zostawiając mi bliznę na kilka lat. Aż tu nagle znów zapłonęło we mnie światełko nadziei, że oto mój wymażony wierzchowiec gdzieś tam na mnie czeka.

Pamiętam jak dziś tą kamienistą drogę, na której więcej było dziur niż nawierzchni. I miejscowość, która zdawał się być krańcem świata położonym u podnóża lesistych szczytów Świętokrzyskiego Parku Narodowego. I pamiętam ją. Drobnego konika, niemal źrebaka jeszcze, radośnie galopującego na lonży. Popatrzyliśmy na siebie z rodzicami.

„Czy to możliwe żeby chodziło o to chucherko? -zdawaliśmy się wszyscy myśleć jednakowo.

Koń się zatrzymał a jego trenerka przywołała nas do siebie. Podeszłam i wtedy spojrzałam w te wielkie ciemnobrązowe oczy tak łagodne ale i zarazem tak pełne energii. Wiedziałam, że przepadłam. Że to zauroczenie od pierwszego wejrzenia. Tak właśnie poznałam Holandię, mą towarzyszkę, przyjaciółkę i cichą powiernice wszelkich sekretów, bez której nie wyobrażam sobie tych wszystkich lat które minęły od tamtej pory.

Z tego pierwszego dnia niewiele więcej pamiętam niż cudowną gładkość ciemno-gniadej sierści , upajający zapach końskiego potu i przepełniającą mnie euforię. No może jeszcze ożywiony głos właścicielki stajni rozmawiającej z moim tatą.

Teoretycznie mieliśmy się jeszcze zastanowić bo było wiele argumentów przeciw, między innymi młody wiek konia, który nie był jeszcze ujeżdżony, ale tak naprawdę decyzja zapadła już w tej pierwszej chwili.

Jak się jednak okazało po ustaleniu wstępnych warunków czekało mnie jeszcze dużo pracy i to w większej mierze nad sobą niż nad koniem. Wiadomo było, że Holandia jeszcze przez jakiś czas musi zostać w Kapkazach bo jej trening pod siodłem dopiero się zaczął. Razem z nią miałam zostać i ja a raczej przyjeżdżać na dokształcanie się.

Te kilka wiosennych miesięcy gdy każdy weekend i wolny dzień spędzałam w stajni to cudowne wspomnienie nauki interakcji konia i człowieka, które wywarło wpływ na całe moje późniejsze życie. Ewa Spólnicka – owa gadatliwa właścicielka stajni okazała się być szalenie miłą i serdeczną osobą o niezwykłej jak dla mnie wiedzy na temat końskiego umysłu. To w Kapkazach nauczyłam się nie tylko porządnie jeździć (bo moje dotychczasowe umiejętności jeździeckie okazały się nader liche) ale przede wszystkim rozumieć konie. Spędzając tam całe dnie i noce przekonałam się czym tak naprawdę jest praca przy koniach, jak zachowują się o różnych porach, czego potrzebują a czego zdecydowanie należy unikać. Pracując z jeszcze dość surową Holandią poznałam czym jest jeździectwo naturalne i to cudowne uczucie gdy koń podąża za tobą z własnej nieprzymuszonej woli. I te wszystkie wieczorne godziny gdy konie chrupały już z zadowoleniem kolacje a my zmęczeni ale szczęśliwi siedzieliśmy snując końskie opowieści.

Kiedy nadszedł dzień wyjazdu do domu czułam smutek, że opuszczamy to cudowne miejsce. Z drugiej strony wielką radość, że oto nareszcie zabieram mój skarb do domu. Że wkrótce pokarze jej wszystkie znane mi ścieżki i wspólnie będziemy odkrywać kolejne. Dusza, aż rwała mi się do włóczęgi po łąkach i leśnych duktach na grzbiecie mej wiernej towarzyszki. Z drugiej strony jednak wiedziałam, że spoczywa na mnie ogromna odpowiedzialność za jej dalszą edukację. Od jutra każdy mój błąd mógł zaważyć na tym jaki stanie się w przyszłości ten delikatny koń. I nie będzie już nikogo, kto pomógł by mi to naprawić. Będę tylko ona i ja. No i ktoś jeszcze. Ktoś o charakterze: „Ty sobie rób na moim grzbiecie co chcesz, najpierw pobiegamy ile mam ochotę a później będę jeść, jeść i jeść!”.

Ale to już inna historia...

Bo największe szczęście w świecie- na końskim siedzieć grzbiecie! Cz1

Nie ma w tym stwierdzeniu ani odrobiny przesady i wie o tym każdy, komu dane było chodź przez chwilę tego szczęścia zaznać.

Na koński grzbiet po raz pierwszy wsiadłam jakieś siedemnaście lat temu. Gdy teraz o tym myślę, wprost nie mogę uwierzyć, że tyle lat już minęło. Pamiętam ten dzień doskonale gdy pełna niecierpliwości i nadziei wsiadałam a raczej wdrapywałam się na grzbiet pięknego siwka. Koń należał do kolegi znajomej. Chłopak jeździł na nim po okolicy na oklep i tak właśnie stawił się tego dnia. Kiedy pozwolił mi dosiąść swego wierzchowca wprost nie mogłam uwierzyć własnemu szczęściu! A gdy dostałam do ręki wodze poczułam się jak król świata. Ale koń ja to koń, szybko wyczuł jaki jeździec na nim siedzi i nie robiąc sobie wiele z mej obecności ruszył przed siebie. Najpierw powoli, później dużo szybciej a ja nie miałam pojęcia co robić. I w okamgnieniu przekonałam się, że by zaznać szczęście na końskim grzbiecie najpierw trzeba się na nim utrzymać i mieć twardą tylną część ciała.

Tego dnia spadałam jeszcze kilkukrotnie za każdym razem wdrapując się szybko z powrotem aż moi starsi opiekunowie uznali, że już dość tego dobrego. Tego dnia poobijana ale szczęśliwa przyrzekłam sobie, że któregoś dnia i ja będę galopować z wiatrem. Ale na właściwą naukę jazdy przyszło mi czekać jeszcze dwa lata. Wtedy to zapisałam się do drużyny harcerskiej o profilu jeździeckim. Droga ku mym marzeniom stanęła przede mną otworem.

Godziny spędzane w stajniach są mymi najlepszymi wspomnieniami z dzieciństwa. Stajnia w Cedzynie dość szybko zlikwidowana, następnie Borków i pierwszy galop w terenie, Dyminy i satysfakcja, że coś w końcu wychodzi. Później przyszedł czas na obozy jeździeckie i przygodę z hucułami. Bieszczadzka Wetlina, Gładyszów- polska kolebka hodowli hucułów, Siary będące odbiciem dawnej świetności czasów pegierów. Piękne okolice i konie, konie, konie! Czyli wszystko czego mi było trzeba do szczęścia. Oczywiście największym marzeniem, które wydawało się tak bardzo odległe było posiadać własnego rumaka. A kiedy sąsiad pozwolił mi jeździć na swej zimnokrwistej Baśce, nie mogłam uwierzyć swemu szczęściu, że oto jestem tylko ja i koń. Chodź kobyła była wielka i z trudem dawało się objąć ją kolanami, to z rozrzewnieniem wspominam tą cierpliwą kasztankę o wierzchowych zapędach. Nasze pierwsze całkowicie samodzielne galopy po okolicznym lesie, gdzie liczyłyśmy się tylko my...

Cały czas jednak nie przestawałam namawiać rodziców na kupno konia. Wszak łąki były, oborę dało się przerobić no a na zimę konia można było wstawiać gdzieś do pensjonatu, kiedy śniegi utrudniały wyjazdy na wieś. Z pomocą przyszło mi rodzeństwo, które również próbowało swych sił w jeździectwie i wszyscy deklarowali, że będą jeździć i koniem się opiekować. W końcu decyzja zapadła. Kupujemy konia! Powiem tylko tyle, że skakałam z radości i ze szczęścia nie spałam po nocach. Każdy jednak, kto kupował swego pierwszego wierzchowca wie, że do łatwych rzeczy to nie należy. Zwłaszcza, kiedy ma się jedynie względne pojęcie o obiekcie kupna a handlarze i fantazyjni hodowcy skrzętnie to wykorzystują. W całym tym zamieszaniu miałam wielkie szczęście, że w końcu udało mi się trafić do osoby, która nauczyła mnie o koniach więcej niż ktokolwiek inny. Ale o tym następnym razem...

Skrzynka w lesie czyli o ludzkim sercu.

Koniec lipca. Kolejny zimny i mokry dzień tego lata. Pewna rodzina wędruje po lesie w poszukiwaniu jagód i pierwszych grzybów. Nagle na jego skraju zauważają plastikową skrzynkę. Podchodzą ostrożnie, dzieci z zaciekawieniem dorośli z lekką obawa co to takiego jest. Zaglądają i nie wierzą swoim oczom. W środku zamiast jakichś porzuconych przedmiotów, których się spodziewali, leży dziesięć małych psich ciałek. Niepewnie sprawdzają czy któreś się poruszy. Żyją! Naraz wszystkie obudzone zaczynaj się wić i skomleć. Są malutkie, mają nie więcej niż dwa tygodnie. Wszystkie wyziębione, mokre, brudne, chodzą po nich owady. Kto mógł zrobić coś takiego? Wyrzucić dziesięć żyć na pewną śmierć? Bo wszak wystarczyło by jeszcze kilka godzin na deszczu by żadne z nich się już nie poruszyło. Ale co mają zrobić znalazcy z tyloma psiakami gdy ma się już kilka psów a w domu się nie przelewa. Zostawić ich jednak nie można. Zabierają więc wszystkie maluchy by na miejscu oczyścić je i osuszyć. Po jakimś czasie wszystkie śpią już spokojnie w cieple, nakarmione mlekiem. Co dalej? W schronisku nie mają miejsca by je przyjąć, gmina nie chce się zająć problemem a przecież takie maluchy to mnóstwo zajęcia i problemów. Nie ma wyjścia. Zostają! I maluchy zostały. Szczęśliwie wójt gminy zgodził się w końcu na pokrycie części kosztów związanych z odchowem szczeniąt. W chwili obecnej maluchy zostały już odrobaczone, czeka je jutro odpchlenia. Karmione są troskliwie przez swoich opiekunów preparatem mlekozastępczym i czekają na chętnych, którzy by je adoptowali. Szczeniąt jest dziesięć. Pięć suczek i pięć piesków różnej maści. Najprawdopodobniej będą średniej wielkości. Wkrótce postaram się zamieścić ich zdjęcia. Już teraz czekają na chętnych, przyszłych właścicieli.
Tu nasuwa pytanie. Co dzieje się z ludzkim sercem, że tak twardnieje tak bardzo by skazać szczenięta na pewną i powolną śmierć. Wiem, że nie każdy jest w stanie odchować psi miot ale w XXI wieku naprawdę są bezpieczne sposoby by te niechciane psy się nie rodziły. Są organizacje, które pomagają w sterylizacji zwierząt., są środki antykoncepcyjne. Jednakże wielu ludziom brak jest wyobraźni i po prostu dobrych chęci. Wszak łatwiej jest wywieść problem do lasu i się go pozbyć. I dotyczy to nie tylko szczeniąt ale i dużej ilości psów dorosłych, które w okresie wakacyjnym trafiają nagle z ciepłego domu na ulicę lub do lasu błąkając się później z pustką w oczach. One nie rozumieją jak ktoś komu się swe psie serce oddało nagle może tak po prostu zamknąć swoje. Dlatego nie rozmnażajmy zwierząt bez powodu! Zanim zdecydujemy się na psa bądźmy pewni, że zapewnimy mu odpowiednią opiekę. W Polsce są ogromne ilości psów czekające na dom. Całe szczęście, że są ludzie o wielkim sercu, którzy mimo swoich własnych problemów chcą pomóc innym i chodź przez jakiś czas stworzyć im zastępczy dom. Są organizacje zwykle kilku osobowe, które na przekór wszystkiemu starają się pomóc chodź części zwierząt, widząc jak wiele potrzebuje jeszcze pomocy. I tak naprawdę każdy z nas może pomoc w ten czy inny sposób nie koniecznie tworząc od razu u siebie schronisko.

Dlaczego praca terenowa

Środek tygodnia, godzina koło 23:30. Właśnie kończę oglądać film i szykuję się do spania. Nagle rozlega się dzwonek mojej komórki. Patrzę: numer nieznany. Odbieram z lekką obawą. Nocne telefony raczej nie zwiastują dobrych wieści.

-Czy to pani doktor? -słyszę zdenerwowany kobiecy głos
-Tak to ja. -odpowiadam- Słucham.
-Pani doktor kochana ja dzwonie z Oblęgora, tam obok pani u konia była w tym zielonym domu.
-Tak..?
-Bo nam się krowa zaczęła wieczorem cielić. Już trzecią godzinę się cieli i wygląda na to, że nic z tego nie będzie. Leży i dyszy. Taka niespokojna jest. A to jej pierwsze cielę. Przyjedzie pani?
-Dobrze, zaraz będę.
Z lekkim westchnieniem porzucam marzenie o ciepłym łóżeczku i zbieram się do wyjazdu. Jeszcze tylko rzut okiem czy mam wszystko co potrzebne i odpalam samochód.

Na miejscu wita mnie zdenerwowana właścicielka pacjentki. Na jej twarzy widać wyraźną ulgę, iż pomoc przybyła. Pojawiają się jeszcze dwie osoby do asysty. Nie zwlekając szykuję torbę z lekami i sprzętem i wchodzę do obory.
Tam na słomie leży wyraźnie już umęczona wielogodzinnym porodem przyszła matka. Przekrwione oczy, przyśpieszony oddech. Ze sromu wystają dwie małe racice. Znak, że cielę w drodze.
Wrzucam linki porodowe do odkażalnika, ubieram rękawice i przystępuje do badania. Czuję pod ręką ciepłe ciałko maleństwa.  Wystające racice to tylne nogi. Cielę ułożyło się pośladkowo a krowa to pierworódka, stąd główny problem. Całe szczęście nie znajduje innych przeszkód. Zakładam linki i zaczynamy rodzić za krowę, która nie ma już sił by poradzić sobie sama. Silni asystenci pociągają miarowo w rytm skurczów. Zaciskają zęby, na ich rękach wychodzą żyły. Sprawa nie jest łatwa. Rodząca muczy z bólem i rozpaczą. Nie wiadomo czy cielę jeszcze żyje i ile jeszcze wytrzyma krowa. Po chwili pracujemy już w czwórkę. I nareszcie coś drgnęło. Powoli wysuwa się łaciate ciałko. Wszyscy wydają z siebie głośne westchnienie ulgi jakby na ten czas świat zatrzymał się na chwilę i dopiero teraz ruszył. Oczyszczam szybko pyszczek z wód płodowych i patrzę z niepokojem czy maluch  zaczerpnie pierwszy oddech. Następuje chwila pełna napięcia by po chwili na obliczach wszystkich pojawił się uśmiech. Cielak żyje! Słaby, nieco podduszony ale żyje! Co więcej to jałówka, co dodatkowo cieszy gospodarzy. Po wstępnym badaniu i odkażeniu pępowiny maleństwo zostaje położone obok pyska matki. Ta chodź bardzo zmęczona zaczyna lizać z czułością swoje dziecko. Jeszcze tylko badanie końcowe rodzicielki, założenie antybiotyku i moja praca skończona.
Wracam do domu z cudowną lekkością. Nie pamiętam o zmęczeniu i o tym, iż jest druga w nocy. Co możne być cudowniejszego niż pomóc przyjść na świat nowemu życiu!?

Następnego dnia dostaje telefon, iż matka i córka czują się dobrze. Maleństwo bryka w najlepsze jakby zupełnie nie pamiętało w jakich ciężkich okolicznościach pojawiło się na tym świecie.

Praca terenowego lekarza weterynarii nie jest łatwa. Zawsze trzeba być gotowym, że ktoś zadzwoni i trzeba będzie wsiąść i jechać by pomóc potrzebującemu zwierzęciu. Ale cudowne momenty takie jak ten rekompensują bardzo wiele.

Marzenia się spełniają!

Mój własny gabinet... Chyba, każdy student medycyny weterynaryjnej ma w głowie taki obraz swej przyszłości. Niektórzy oczywiście od razu mają plany bardziej ambitne, przychodnia lub nawet klinika, a życie jak to życie czasem wiedzie nas inaczej niż tego oczekujemy. Ja także zaczynając studia miałam w głowie podobna wizję. Założyć swą własną praktykę i leczyć konie! Swym marzenia pozostałam wierna i brnęłam ku nim zawzięcie, chodź wcale nie okazały się łatwe do realizacji. Pierwsze lata pracy to przede wszystkim zdobywanie doświadczenia, nabywanie sprawności, dokształcanie się. A jak wiadomo nie sprzyja to zbyt dużym zarobkom. Wiec co zrobić gdy człowiek nareszcie zdobędzie co nieco tego doświadczenia i czuje, że mógłby zacząć działać sam ale brak mu środków na takową działalność? Napisać projekt i postarać się o środki unijne! Tak jak pomyślałam tak też zrobiłam. Czy było łatwo? NIE! Czy opłacało się pół roku wypełniania papierów, pisania biznesplanu, uczęszczania na szkolenia, rozczarowań i nadzieja? Zdecydowanie TAK! Bo teraz siedzę sobie we własnym gabinecie i wykonuję pracę, którą kocham a to cudowne uczucie. Bo marzenia się spełniają, trzeba tylko w nie uwierzyć i nieco im pomóc!

Dziękuję bardzo mej rodzinie, bez której wsparcie duchowego i finansowego to wszystko nie doszło by do skutku!

Przychodnia Weterynaryjna "Na Cztery Kopyta"
Lek. wet. Joanna Świerczyńska
ul. Kościelna 1
26-085 Kostomłoty Drugie
Nip.: 959 177 50 73
504 230 368 - Lek. Wet. Joanna Świerczyńska (kierownik gabinetu, leczenie koni)
535 661 142 - Lek. Wet. Katarzyna Kobryń (leczenie koni)
Gabinet na cztery kopyta

Poniedziałek: 900 - 1900
Wtorek: 900 - 1900
Środa: 900 - 1900
Czwartek: 900 - 1900
Piątek: 900 - 1900
Sobota: 1000 - 1400
Niedziela i święta: nieczynne

Gabinet weterynaryjny na cztery kopyta